czwartek, 22 lipca 2010

White lightnin



Proszę Państwa a i oto mamy kolejny film o wariacie, ale jakiż to film perełka! Wygrzebany gdzieś z otchłani, ponoć pokazywany na jakichś festiwalach (m.in. Warszawskim Festiwalu Filmowym), u nas w kinach raczej nie pokazywany... Narracja życia z perspektywy chłopca z Kentucky, wychowywanego niekoniecznie w dostatku, zbuntowanego i poszukującego wrażeń, co doprowadza go do zamkniętego ośrodka, w którym dostaje od życia porządną dyscyplinę. Porządną dyscyplinę dostał też od ojca, który jako sławny w regionie tancerz, uczył go tańczyć. Bohater nasz jako dorosły już mężczyzna para się zawodem tancerza, jeżdżąc w towarzystwie swojej podstarzałej, acz atrakcyjnej jeszcze kochanki i przyjaciela - instrumentalisty. Zdobywa prestiż i sławę, ale lata narkotyzowania się, życie w trudnych czasach, niekoniecznie dobre towarzystwo zostawiły jednak piętno i odzywa się choroba psychiczna...




Film bez przesadnego moralizowania i oceniania bohatera pokazuje jego szaleństwo. Z jednej strony mamy usprawiedliwienie w postaci retrospektywnych powrotów do dzieciństwa, z drugiej możemy się przekonać, jak bohater otrzymujący szansę powrotu do normalności, traci ją i odsuwa się od wszystkich wokół. Kluczem jest tutaj relacja ojciec - syn, która - będąc jednocześnie surową, przepełniona jest specyficznym rodzajem miłości. Miłość ta pełna jest męskiego honoru, godności (ojciec będąc bity na śmierć nie poddaje się prowokacji oprawców i walczy), ale i bezradności w radzeniu sobie z sobą samym. Główny bohater nie potrafi poradzić sobie ze swoimi słabościami i marnuje swoje życie.

"White lightnin" to bardzo realistyczny obraz, bez ogródek pokazujący przemoc wobec dziecka i cały brud tamtejszej i ówczesnej Ameryki. Kentucky to nie sielski krajobraz, a czarno - biały syf, w którym przyszło żyć rolnikom, odrzutkom i ludziom bez specjalnie wesoło rysującej się przyszłości. Szara Ameryka to obraz spotykany w kinie rzadko, tutaj kolorystyka odzwierciedla smutne dzieciństwo i jego konsekwencje. Dodatkiem są refreny przeplatane między scenami, coś w rodzaju kazania księdza, który wygłasza tyradę na temat zła.


Nie da się polubić głównego bohatera, bo nie dość, że jest świrem, to jest niesympatyczny, niezaradny, obleśny i słaby. Można go usprawiedliwiać czasami, w których przyszło mu żyć, ludźmi go otaczającymi (którzy nie powinni znajdować się w pobliżu tak słabego człowieka) czy niespecjalnymi perspektywami w tym stanie zwanym Kentucky. Fakt jest faktem, że nawet jeśli na ekranie dzieje się zło i jest ono ukazane w bezpośredni sposób, to jest to zło poetyckie. A ten akcent, który słyszymy wciąż z ust narratora, łagodzić ma jego wizerunek.

Przypomina mi to filmy Hanekego ...