niedziela, 23 stycznia 2011

Love happens


Włączyłam spodziewając się głupiutkiej komedii romantycznej, a tu co się okazuje - po raz kolejny świetna rola Aarona Eckharta (staję się coraz większą jego fanką, dobrze mu wychodzi granie mężczyzn w żałobie - patrz "Rabbit hole" - świetny polski tytuł zwiastujący kino fantasy: "Między światami"). Jako dodatek mamy Jennifer Aniston w całkiem przyjemnej roli kobiety służącej jako miód na serce.


Fabuła filmu odnieść się może tylko do społeczeństwa amerykańskiego, bo nie wyobrażam sobie kultury, której uczestnicy targali się na organizowanie szkoleń, seminariów, marketingu i całej sekciarskiej wokół tego otoczki, będąc 3 czy 4 lata po śmierci najbliższej osoby. Choć można by powiedzieć - każdy ma swój sposób przeżywania żałoby i z tego założenia wyszłam decydując się obejrzeć film do końca. Gdyby to działo się w Polsce - wyłączyłabym, jako że jest to USA - całkiem prawdopodobny scenariusz. Mniejsza z tym - rzecz traktuje o wdowcu, który robi karierę wydając książkę o tym jak poradzić sobie ze stratą najbliższej osoby. Przy okazji wydania książki organizuje seminaria, wspiera psychicznie osoby w żałobie. Początkowo wydaje się pustakiem, który znalazł sobie dobry sposób zarobku, szybko jednak przekonujemy się, iż jest to człowiek z ideałami i sam nie potrafi do końca sobie jeszcze ze swoją tragedią poradzić. W hotelu, w którym organizuje swoje seminarium poznaje uroczą florystkę (J. Aniston), która początkowo niechętnie zgadza się na kolację, potem jednak poznają sie bardziej (i tu szacun dla scenarzysty - nie ma tu typowej love story dla nastolatek, jest fajne dojrzałe uczucie), dzięki czemu główny bohater zamiast skupiać się jedynie na seminarzystach, dociera do swojego wnętrza i odkrywa, że jeszcze sam do końca nie pogodził się z żałobą i osobistą tragedią.





Film nie jest do końca tak lekki jak się wydaje, przez co wart jest polecenia. Mimo wszystko wkradły się tutaj momentami banały i typowy amerykański patos, co w moim pojęciu zastosowane zostało dla lepszego "przegryzienia" tematu przez mniej wymagającego widza. Tak czy siak - dla mnie do końca komedia romantyczna to to nie jest, ogólnie smutny film dla smutnych kobiet, takich jak ja. Polecam ze względu na Eckharta, który zdobywa u mnie coraz więcej punktów od czasów "Erin Brockovich" i "Mrocznego rycerza".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz